BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
BLACK CYBER WEEK! Publikacje i multimedia nawet do 80% taniej i darmowa dostawa od 350 zł! Sprawdź >
06/03/2018
prof. dr hab. Roman Lechowski
Kiedy w 1992 roku zadzwoniła do mnie Beata Milewska – lekarz weterynarii praktyk – i powiedziała, że rozmawiała ze znajomymi, którzy chcieliby zacząć wydawać pismo dla lekarzy weterynarii, ale takie, które byłoby praktyczne i chętnie czytane, pomyślałem, że jest to bardzo dobry, chociaż również bardzo odważny pomysł. Znając jednak podobne pisma z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji, pomyślałem także, że jest to zadanie, któremu nie podołamy. Ale jeszcze później przyszła refleksja, że oni przecież też kiedyś zaczynali...
Doszliśmy do wniosku, że podstawowym zadaniem jest zebranie odpowiedniej ekipy, która mogłaby dobierać merytorycznie artykuły obejmujące praktykę w jak najszerszym aspekcie. Pierwszy zespół, poza Beatą Milewską i piszącym te słowa, stworzyli dr Maciej Lenarcik, dr Ewa Zbonikowska i dr Jacek Krzemiński. Ta tzw. „grupa inicjatywna” opracowała profil „Magazynu Weterynaryjnego” – pisma, które powinno dostarczać praktykującym Kolegom konkretnej wiedzy praktycznej, którą później będą mogli wykorzystać w codziennej pracy klinicznej.
Pierwszy numer MW został przygotowany na kongres PTNW w Olsztynie. Pamiętam, jak jechaliśmy tam objuczeni promocyjnymi egzemplarzami „Magazynu”, żeby pokazać Kolegom, ale także firmom wystawiającym swoje produkty, że jest nowe pismo – niezadęte naukowo, w ładnej, kolorowej szacie graficznej, dla każdego praktykującego lekarza weterynarii. Kiedy podchodziłem do stoisk firm wystawiających podczas kongresu i przedstawiałem się, że jestem z „Magazynu Weterynaryjnego”, pytano: „A czym pan handluje w tym magazynie?”.
Pojawienie się MW było szokiem dla wydawców istniejących już na rynku pism weterynaryjnych. Nie wróżono nam długiego życia, nazywając MW komiksem. Ale potem było już tylko lepiej. Okazało się, że lekarze chcą nas czytać, że artykuły pisane są dla lekarzy praktyków, a nie dla sztuki. Stało się tak, ponieważ artykuły dobierali ludzie, którzy sami byli lekarzami praktykami i wiedzieli, co chcieliby przeczytać w takim piśmie. Okazało się również, że czytają nas studenci, nie tylko weterynarii. MW udowodnił, że o zawodzie, praktyce lekarsko-weterynaryjnej, relacjach z właścicielami zwierząt, relacjach człowiek–zwierzę oraz o zwierzętach dotychczas nietraktowanych jak zwierzęta (gady, płazy, gryzonie itp.) można ciekawie pisać i być chętnie czytanym.
Przepowiadano, że „Magazyn Weterynaryjny” będzie niewypałem, a okazało się, że to właśnie on dał nowe życie istniejącym na rynku pismom weterynaryjnym. Uznano, że w polskiej rzeczywistości pierwszych lat po transformacji (czytaj – upadku komuny) jest miejsce dla wielu wydawców, że polski lekarz weterynarii chce nie tylko czytać artykuły naukowe, dowiadywać się, co dzieje się w samorządzie, ale także poszerzać swoją wiedzę praktyczną i poznawać aspekty prowadzenia własnej lecznicy, których istnienia dotychczas sobie nie uświadamiał.
Kiedy przeglądam pierwsze numery MW, które dokonały rewolucji na polskim rynku wydawnictw dla lekarzy weterynarii, i porównuję je z dzisiejszym „Magazynem”, widzę również, jaką drogę przeszło pismo, jak zmieniało się i wzbogacało. Pierwsze numery MW wydają się dzisiaj siermiężne, jakby ubogie. Ale były pierwsze, a więc najważniejsze, a co najistotniejsze – stanowiły zaczyn, który można było doskonalić, poprawiać, wzbogacać, uatrakcyjniać. I chociaż w ciągu tych 25 lat istnienia MW zmieniali się ludzie tworzący pismo, szata graficzna i zawartość merytoryczna pozostają nadal atrakcyjne dla lekarzy weterynarii praktyków, a co ważniejsze, wielu czytelników stało się autorami bardzo ciekawych artykułów.
„Magazyn Weterynaryjny” jest dziś klasyką oryginalnie polskiego pisma dla lekarzy weterynarii. Nie jest już jedyny na rynku, ale to dobrze, bo konkurencja wychodzi tylko na dobre i jest stymulująca. Obecny zespół MW w sposób twórczy kontynuuje idee, które przyświecały nam, kiedy w 1992 roku wydawało się, że porywamy się z motyką na słońce.