23/10/2018
Jak trudno niekiedy być lekarzem! Nie tylko dlatego, że wymaga to stałego uczenia się, ale także – a może przede wszystkim – z powodu wykorzystywania tej nabytej wiedzy w codziennej praktyce.
Wiedza cały czas jest poszerzana, wzbogacana. Dowiadujemy się o nowych lekach, opisywane są nowe jednostki chorobowe, coraz więcej mamy do dyspozycji nowoczesnych, skomplikowanych urządzeń, metod diagnostycznych. W tym gąszczu techniki i technologii, niezliczonych nowych i „nowych” informacji, gubi się gdzieś zdrowy rozsądek, gubi się zwykłe logiczne myślenie.
Już wśród studentów widać fascynację techniką. Jak wspaniale jest oglądać (jako student), a potem wykorzystywać i pokazywać właścicielowi naszego pacjenta (jako lekarz) niezwykłe obrazy z kolorowego doplera, zdjęcia wykonane techniką 3D, wyniki badań tomograficznych i rezonansu magnetycznego (on i tak nic z tego najczęściej nie rozumie, ale jest zafascynowany naszą wiedzą, bo przekłada bezkrytycznie całą tę technikę na naszą wiedzę). Rzucamy właściciela na kolana.
Dla właściciela ta otoczka diagnostyczna jest tożsama z wiedzą lekarza. I dobrze, bo w wielu przypadkach tak właśnie jest, ale niestety w równie wielu – nie. Dlaczego? Odpowiedź jest banalnie prosta – bo nie bada się zwierzęcia klinicznie, bo nie przeprowadza się dokładnego, szczegółowego wywiadu. Po co, skoro ma się do dyspozycji tyle „nowoczesnych maszyn”?
Proszę zastanowić się i szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie: Jak często, przyjmując zwierzę, przeprowadzamy pełne rutynowe badanie kliniczne? Najczęściej jest to zmierzenie temperatury (nie zawsze), czasami badanie błon śluzowych. Ktoś, kto zajmuje się bardziej kardiologią, zbada jeszcze liczbę oddechów i jakość tętna, ale pewnie zapomni o węzłach chłonnych. A jak często badamy psy przez odbytnicę? Ile razy w rutynowych badaniach badaliśmy jądra, kiedy nic nie sugerowało ich choroby?
Piszę to dlatego, że im jestem starszy, tym jestem większym fanem badania klinicznego. A także dlatego, że kolejny raz przyprowadzono mi psa, który nie został przez ostatnie trzy miesiące zwyczajnie klinicznie zbadany. Problem dotyczył zaburzeń w oddawaniu moczu. Pies przewędrował wiele lecznic, był u wielu – jak to określił właściciel – specjalistów. I co? I nic. Nie ustalono żadnego konkretnego rozpoznania. Gaszono tylko mikropożary. Plik badań dodatkowych (krew, mocz, USG itd.), dziesiątki wizyt, zmieniane co chwila leki (chyba na zasadzie „może coś w końcu zadziała”) i sinusoida stanu psa, od w miarę dobrego do złego. Już zaczął oddawać mocz, ale za chwilę znowu gorzej, to zmieniamy lek.
TEN PIES NIGDY NIE ZOSTAŁ DOKŁADNIE KLINICZNIE ZBADANY. Nikt nie zbadał go przez odbytnicę, nikt nie zbadał jego węzłów chłonnych, nikt nie zbadał gruczołu krokowego, nikt nie zbadał jąder (chociaż bezbłędnie rozpoznano niedoczynność tarczycy, co nie jest łatwe).
To co badali lekarze? Bo badali cały czas, zlecając niezliczone badania dodatkowe. Dlaczego, badając ultrasonograficznie pęcherz, nie zwrócono uwagi na pozostałe struktury, chociażby gruczoł krokowy? Ano dlatego, że nie było wskazań, bo pies miał zaburzenia mikcji. Ale to wiadomo było od właściciela, a co było wiadomo na podstawie badania klinicznego? Niewiele, skoro go nie przeprowadzono.
Spieszę wyjaśnić, że pies miał guz jądra i znacznie powiększony gruczoł krokowy, znajdujący się już w jamie brzusznej. Zostało to potwierdzone w badaniu dodatkowym, ale wskazaniem do tego badania było badanie kliniczne, a nie odwrotnie. Wystarczyło psa zbadać klinicznie trzy miesiące wcześniej.
Temat badania klinicznego – wiem to od studentów – jest cholernie nieciekawy, postrzegany wręcz jako archaizm. Ale trzeba chyba do niego dojrzeć. Niekiedy trzeba przejść przez wiele skomplikowanych procedur, żeby wrócić do korzeni, do tego, od czego zaczynaliśmy – dokładnego, rzetelnego badania klinicznego. Szkoda tylko, że ta droga zajmuje tak wiele czasu i usłana jest wieloma ofiarami.